wtorek, 1 września 2015

Runo czy kot w worku?


Minął dokładnie rok, dokąd wpadłam w… no właśnie. Szał, pasję, hobby, chorobę? Zaćmienie umysłu? Głupotę? Przygodę?
Jak można nazwać moją gonitwę, wytrwałe moczenie się w potoku i przesiadywanie w szopie z gręplami? Macie pomysł?

Do działania z wełną pchnął mnie pewien ruch w rekonstrukcji historycznej, działający pod hasłem i logo projekt VOLK.
Nie raz już tutaj wspominałam o swojej pasji do ubioru- lub bezpieczniej- kostiumu historycznego. Volk zajmuje się próbą rekonstrukcji, oraz archeologią doświadczalną oscylującą w późnym średniowieczu tj. końca XIV i całości XV wieku Europy Środkowej (lub Grenlandii- tak volki wiem że tu zaglądacie).
To dzięki nim postanowiłam zdobyć runo owcze i zacząć prząść.

Później wszystko potoczyło się inaczej...

Z żywych zabaw historycznych zrezygnowałam, a moim umysłem zawładnęła szeroko pojmowana wieś polska i rzemiosło. Doszło do ogromnej przeprowadzki, a w końcu założenia własnej działalności.
Za pierwszym razem zdobyłam 40kg wełny, tej wiosny już 60kg, obecnie przekroczyłam 100kg i w dalszym ciągu znajduję chętnych do skupu, a później sprzedaży przygotowanego przeze mnie runa. Rozpoczęłam w swoim jednoosobowym działaniu akcję pt. WYBIERAM POLSKIE RUNO (przypominam że baner jest gotowy do udostępniania, a sam temat po raz wtóry odświeżę tu na blogu).

Tylko raz w życiu kupiłam gotową czesankę na allegro. Do pierwszej próby przędzenia na wrzecionie, ponieważ uznałam że nie umiem wyczesać runa na gręplach ręcznych. Czesanka mimo że pierwsza klasa, była obrzydliwie szorstka w palcach, jednostajna w swojej strukturze i mdła w jednolitym kolorze.
Nie zaskakiwała, nie dawała przyjemności, nie była rękodziełem, cieszyłam się że się skończyła i tym samym uwolniła mnie od siebie. Niektórzy zatrzymują na pamiątkę swój artystyczny, pierwszy uprząd. Ja go wyrzuciłam. Nie mogłam ścierpieć tego chemicznego dziwadła.

Więc tylko prosto od owcy. Najlepiej owcy, którą znam, którą mogę wskazać palcem na mapie. O, stąd. O tu. Tu się pasie stado z tego worka, a tu z tego…
Powoli, bardzo powoli zdobywam zaufanie tutejszych właścicieli owiec. Sama coraz więcej się uczę, więc jestem w stanie podyskutować o owcach, pokazywać jak poznaje się jakość runa, poopowiadać co z nim później będzie. Tłumaczyć, bez końca tłumaczyć, że jest na runo zbyt.
Bo WYBIERAM POLSKIE RUNO!
Tłuściutkie od lanoliny, posiadające niezliczoną ilość odcieni od bieli po nieprzeniknioną czerń, która schnie szybciej niż jakakolwiek inna bo tak pochłania promienie słoneczne. Mięciutkie jak puch i szorstkie jak wata metalowa do szlifowania. Króciutkie na 3,5cm i długie na 27cm. Na swetry i na dywany i wszystko to w obrębie 50km od domu.

 
Ale żeby nie było za różowo.

Sąsiad kuzyna wiedząc że daje 3zł za kilo, umawia się ze mną u wylotu wsi, bo tam i tak będę przejeżdżać jadąc do miasta powiatowego w sprawach urzędowych (no dobra, kawa z Małgosią), a on też ma po drodze, bo jedzie do brata szwagra po części do piły. Godzina 13. Wyskakujemy z aut w umówionym punkcie. On otwiera bagażnik. W pierwszym momencie uderza we mnie smród, mówiący jednoznacznie że runo jest zawilgocone (najmniejszy problem jeśli jest to mocz zwierzęcia). Kolejno- worki przeciągnął chyba po całej stajni- są okrutnie brudne. Zaglądam i dotykam- w pierwszym runo suche, a więc zeszłoroczne, w drugim i trzecim gra, czuć tłuszczopot. „Biorę”- mówię. Warzę, płacę i odjeżdżam. Tapicerka mojej toyotki powoli przechodzi zapachem (no nie pieśćmy się) gówna, a ja przy otwartej szybie wyśpiewuje ostatnie hity rmf-max i jadę górską szosą do domu. Na skrzyżowaniu nie ma czasu na przebieranie, marudzenie, kręcenie nosem. Po prostu bierze się.
Dopiero w domu i na drugi dzień idę do szopy z kubkiem kawy (który i tak dopijam tylko do połowy, bo później za dużo w nim kłaków z runa), wywalam wory na trawę i płaczę. Ciągam nosem i wznoszę oczy ku niebu, przeklinając moją  chciwość, pazerność, brak rozsądku i stratę pieniędzy.


Ale… gdyby było, aż tak źle, nie zajmowała bym się tym dalej, prawda?
Przez te regularne wpadki, nauczyłam się dużo o runie. Jeszcze dużo przede mną, ale prę do przodu, bo dalej zwożę bomby swoim autkiem. Po  wstępnym niuchu i widoku worków, jestem mniej więcej w stanie ocenić co mnie czeka. 
Czemu więc sobie to robisz?- zapytasz. Bo w tych workach czasem kryje się skarb. Pół kilo takiego odcienia, lub takiej miękkości, że po prostu wraca się. Jeśli nie materialnie, to w radości posiadania i popracowania z takim kawałkiem. 

Zdaje sobie sprawę że podejście „buch za worek i do auta” jest niedobre. Nie ekonomiczne, nie kalkulujące się. Jednak nie jestem dużym przedsiębiorcą, ale rękodzielnikiem… i co najgorsze, prządką. Więc dobre bo dużo!
Każdy kto zajmuje się przędzeniem z owcy, a nie gotowych kupnych czesanek, choruje na syndrom nadziei pt.”Ja to uratuje”. I później kombinuje się, z wyczesywaniem, z (o zgrozo) kiszeniem. Ale ja to uratuje, choćby pół z tego worka. Na pewno się da. Przecież nie wyrzucę.
U szyjących, każdy ścinek się zbiera, u rzeźbiarzy każda decha i listewka może się przydać, u malarzy nawet puchy po olejnej do ławek, mimo że już zaczyna oddzielać się w nich pigment od spoiwa, mogą się jeszcze nadać.

Miałam do tej pory tylko dwa przypadki gdzie musiałam wyrzucić cały worek runa, stwierdzając że jest on nie warty mordowania się z nim. Mam za sobą kiszenie wełny i bezsensowne zabawy z kompletnym śmieciem, tylko dlatego że brakło mi fachowej, wynikającej z doświadczenia, oceny możliwości i wysiłku. Nabijam coraz więcej kilometrów jeżdżąc za różnymi runami, poszukując kolorowych, różnorocznych. O odpowiedniej jakości i ilości. O zaskakujących różnicach runa tych samych ras, z różnych gospodarstw.
Długie godziny spędzam na wstępnym sortowaniu w przygotowania do prania, kolejno praniu, suszeniu i ostatnim (najgorszym dla mnie) rozciąganiu i wyczesywaniu. 
Niedawno śmiałam się przez łzy że u mnie wszystko jest 100% wykonywane ręcznie. Dosłownie wszystko (nawet strzyże są nożycami). Cudownie- stwierdzą niektórzy. Połowiczna prawda jest taka, że nie posiadam maszyn do obróbki runa, ani możliwości by wspomóc się takimi. Jednak przez to każdy włos przechodzi mi przez palce i przez jakąś moją ocenę. Najczęściej pełną zachwytu w tym że nigdy nie dostaje takie samej czarnogłówki, identycznego cakla, czy zrównoważonych jagniąt.
To ciężka praca.


Jednak poszerzające się znajomości wśród hodowców z gospodarstw małorolnych, coraz więcej ludzi chcących zajmować się promocją regionu, oraz zasobów jakie posiada Sądeckie, z którymi łączę siły, w końcu nitka! którą przędę ze zdobytej wełny, wynagradza trudy. A zdobywane doświadczenie, sprawiło że strzyża LATO 2015 w podsumowaniu nie przyniosła ani jednego kota w worku.



...a dziś przywiozłam 4kg czarnego jagnięcia...

6 komentarzy:

  1. Tegoroczny urlop spędzałam w Sądeckim, w okolicy Krynicy. Podczas wycieczki zorganizowanej do Nidzicy (lenistwo ten jeden raz wzięło górę) pan przewodnik strasznie narzekał, że 'to se ne wrati', że owiec coraz mniej i nikt się tym nie zajmuje. Trudno było mi się z tym zgodzić - urlop miał charakter objazdowy, nie było wyjazdu, w trakcie którego nie widziałabym chociaż jednego stadka pasącego się gdzieś na zboczu.
    Miło się czyta takie rzeczy :) Trzymam kciuki!
    (Jeśli się powtórzyłam, proszę o usunięcie - wydaje mi się, że przy logowaniu chyba wyrzuciło mi komentarz)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie się można powtarzać bez skrupułów, niczego się tutaj nie kasuje. W sądeckim owiec jest coraz więcej. Nie tylko przez wzgląd na dopłaty i pomoc unijno ministerialną, ale przez samo zainteresowanie młodych i poszukiwanie zdrowszego, lepszego mięsa w gospodarstwie. Samo wykorzystanie w pełni tego co owca dać może jest jeszcze przez hodowców badane i czasem okraszone tym "to se ne wrati". Największym boomem jest projekt powrotu czarnych owiec górskich na hale nadpopradzkie (to już drugi rok i zarejestrowanych jest w programie z tego co słyszę z 30 już 90 matek). Rosną bacówki i kwitnąc zaczyna turystyka gastronomiczna "pasterska". Dzięki za miłe słowo!

      Usuń
  2. Przeczytałam z przyjemnością i w wielu punktach się z Tobą zgadzam. Przede wszystkim w tym o ciężkiej pracy ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. witaj, najgorsze runo trafiło mi się od koleżanki, biały, mlody merynos, a ilość rzepów, słomy, nasion przytulii i końskiego szczawiu doprowadziła mnie do takiej wściekłości wielkiej, próbowałam, nie dałam rady, oddałam, może się dziewczyna nauczy utrzymywac nalezycie pastwiska. nawet zdjęcia tej odrobiny wypranej i "wyczesanej" nie zrobiłam
    pozdrawiam z Dolnego Śląska
    Maria

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hoho! Ja się ograniczyłam wyłącznie do kręcenia nosem i wypominania że było źle do hodowcy przy następnym spotkaniu, oddawać jeszcze nie oddawałam (po prostu wyrzucałam), choć teraz brzmi to niezwykle kusząco :D myślę że to najlepsza forma nauczki jaką można dać- przez zadanie wstydu ;)
      Dzięki! Ja również ciepło pozdrawiam z zimnego już Beskidu.

      Usuń