wtorek, 18 sierpnia 2015

W starym kinie; "Jego wielka milosc" [1936], a moja nowa miłość.

Mam ogrom pracy przy haftowaniu, jednak od zawsze przy robótkach tego typu, samo jednostajne machanie igłą uważałam za stratę czasu. Godziny, tygodnie, a czasem nawet miesiące spędzone nad tamborkiem czy z mozołem zszywanymi ręcznie wykrojami, gniotły mnie pozornym jego marnotrawstwem. Dlatego słucham audiobooków- nie mogąc odżałować nie nie nagrywa się w ten sposób literatury naukowej z zakresu historii sztuki (z historii powszechnej można już natrafić)- lub oglądam filmy, czy seriale- choć te jednym okiem.

I tym razem nie jest inaczej. Kręcąc ostatnie kwiaty z bibuły puściłam sobie ekranizacje Chłopów z 1973, chłopi z kolei pociągnęli Trędowatą z 1976, a ta znów Trędowatą z 1936 roku.
I wpadłam. 
Kompletnie wpadłam w kino międzywojnia.
Ubóstwiam pana Eugeniusza Bodo i nieumyślnie, zawsze oddaje śmiech pani Jadwigi Smolarskiej.
Te realizacje są w jakimś sensie moim pogodzeniem się z filmem, zwłaszcza polskim.

Dziś jestem po seansie filmu "Jego wielka miłość" z 1936 roku.


Polecam. 
Muzyka Eugeniusza Bodo w tej realizacji nie wypada poza ekran i nie żyje sama dla siebie (to niestety czasem zdarza się, przez jednostajną melodię w innych momentach flmu, w których oglądający się jej nie spodziewał). Skrajnie przyciemnianie pewnych scen, daje widzowi chwilę, sekundę na przygotowanie się do załamania akcji.
Sam dramat poprowadzony jest z dużą emocją. Te filmy budzą we mnie empatię do bohaterów, coś co dawno we mnie umarło podczas oglądania współczesnych realizacji.
Odczuwam przykrość zamiast niechęci do głównego bohatera, który wywraca moje pojmowanie o nim do góry nogami, przez czyn śmiały i straszny.
Przerzucenie teatru do filmu, jest w tym wypadku zagraniem mistrzowskim, ponieważ bohaterzy muszą przerysowywać swoje gesty, wykrzykiwać pewne kwestie i pilnować by ich mimika była zawsze czytelna.
Przez to jeszcze mocniej odczuwa się tragedię. Tragedię jednego człowieka, który swoją osobowością, mimo że jest bohaterem pierwszoplanowym, wcale nie prowadzi!
A ostatnia scena... wstrząs, mistrzostwo.

Jest coś jeszcze. Film wstrzyknął we mnie ogromną ochotę na pójście do teatru, ale nie na żadną z tych sztuk gdzie feminizm i obnażone genitalia muszą mieć swoje pięć minut, tylko na klasyk, najlepiej kostiumowy.



Wiele miłych komedyjek z międzywojnia wydawało mi się jedynym prowadzącym nurtem kinematografii tamtych czasów, okazuje się jednak że sposób prowadzenia, realizacji, a przede wszystkim scenariuszy ówczesnych melodramatów są zaskakujące i skłaniające do refleksji po ich oglądnięciu.
Waszej uwadze polecam również filmy takie jak:
Moi rodzice rozwodzą się [1938]
Trzy serca [1939]
a przede wszystkim Wrzos [1938]

Jest jeszcze coś. 
Rozpływam się słysząc że przedwojenna arystokracja warszawska jedzie na wypoczynek do Krynicy Górskiej, lubię sobie imaginować, że zajeżdżali również do mojego Żegiestowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz