Minął dokładnie rok, dokąd wpadłam w… no właśnie. Szał,
pasję, hobby, chorobę? Zaćmienie umysłu? Głupotę? Przygodę?
Jak można nazwać moją gonitwę, wytrwałe moczenie się w
potoku i przesiadywanie w szopie z gręplami? Macie pomysł?
Do działania z wełną pchnął mnie pewien ruch w rekonstrukcji
historycznej, działający pod hasłem i logo projekt VOLK.
Nie raz już tutaj wspominałam o swojej pasji do ubioru- lub
bezpieczniej- kostiumu historycznego. Volk zajmuje się próbą rekonstrukcji,
oraz archeologią doświadczalną oscylującą w późnym średniowieczu tj. końca XIV
i całości XV wieku Europy Środkowej (lub Grenlandii- tak volki wiem że tu
zaglądacie).
To dzięki nim postanowiłam zdobyć runo owcze i zacząć
prząść.
Później wszystko potoczyło się inaczej...
Z żywych zabaw historycznych zrezygnowałam, a moim umysłem
zawładnęła szeroko pojmowana wieś polska i rzemiosło. Doszło do ogromnej
przeprowadzki, a w końcu założenia własnej działalności.
Za pierwszym razem
zdobyłam 40kg wełny, tej wiosny już 60kg, obecnie przekroczyłam 100kg i w
dalszym ciągu znajduję chętnych do skupu, a później sprzedaży przygotowanego
przeze mnie runa. Rozpoczęłam w swoim jednoosobowym działaniu akcję pt.
WYBIERAM POLSKIE RUNO (przypominam że baner jest gotowy do udostępniania, a sam
temat po raz wtóry odświeżę tu na blogu).
Tylko raz w życiu kupiłam gotową czesankę na allegro. Do
pierwszej próby przędzenia na wrzecionie, ponieważ uznałam że nie umiem
wyczesać runa na gręplach ręcznych. Czesanka mimo że pierwsza klasa, była
obrzydliwie szorstka w palcach, jednostajna w swojej strukturze i mdła w
jednolitym kolorze.
Nie zaskakiwała, nie dawała przyjemności, nie była
rękodziełem, cieszyłam się że się skończyła i tym samym uwolniła mnie od
siebie. Niektórzy zatrzymują na pamiątkę swój artystyczny, pierwszy uprząd. Ja
go wyrzuciłam. Nie mogłam ścierpieć tego chemicznego dziwadła.
Więc tylko prosto od owcy. Najlepiej owcy, którą znam, którą
mogę wskazać palcem na mapie. O, stąd. O tu. Tu się pasie stado z tego worka, a
tu z tego…
Powoli, bardzo powoli zdobywam zaufanie tutejszych
właścicieli owiec. Sama coraz więcej się uczę, więc jestem w stanie
podyskutować o owcach, pokazywać jak poznaje się jakość runa, poopowiadać co z
nim później będzie. Tłumaczyć, bez końca tłumaczyć, że jest na runo zbyt.
Bo WYBIERAM POLSKIE RUNO!
Tłuściutkie od lanoliny, posiadające niezliczoną ilość
odcieni od bieli po nieprzeniknioną czerń, która schnie szybciej niż
jakakolwiek inna bo tak pochłania promienie słoneczne. Mięciutkie jak puch i
szorstkie jak wata metalowa do szlifowania. Króciutkie na 3,5cm i długie na
27cm. Na swetry i na dywany i wszystko to w obrębie 50km od domu.
Ale żeby nie było za różowo.
Sąsiad kuzyna wiedząc że daje 3zł za kilo, umawia się ze mną
u wylotu wsi, bo tam i tak będę przejeżdżać jadąc do miasta powiatowego w
sprawach urzędowych (no dobra, kawa z Małgosią), a on też ma po drodze, bo
jedzie do brata szwagra po części do piły. Godzina 13. Wyskakujemy z aut w
umówionym punkcie. On otwiera bagażnik. W pierwszym momencie uderza we mnie
smród, mówiący jednoznacznie że runo jest zawilgocone (najmniejszy problem
jeśli jest to mocz zwierzęcia). Kolejno- worki przeciągnął chyba po całej
stajni- są okrutnie brudne. Zaglądam i dotykam- w pierwszym runo suche, a więc
zeszłoroczne, w drugim i trzecim gra, czuć tłuszczopot. „Biorę”- mówię. Warzę,
płacę i odjeżdżam. Tapicerka mojej toyotki powoli przechodzi zapachem (no nie
pieśćmy się) gówna, a ja przy otwartej szybie wyśpiewuje ostatnie hity rmf-max
i jadę górską szosą do domu. Na skrzyżowaniu nie ma czasu na przebieranie,
marudzenie, kręcenie nosem. Po prostu bierze się.
Dopiero w domu i na drugi dzień idę do szopy z kubkiem kawy
(który i tak dopijam tylko do połowy, bo później za dużo w nim kłaków z runa),
wywalam wory na trawę i płaczę. Ciągam nosem i wznoszę oczy ku niebu,
przeklinając moją chciwość, pazerność,
brak rozsądku i stratę pieniędzy.
Ale… gdyby było, aż tak źle, nie zajmowała bym się tym
dalej, prawda?
Przez te regularne wpadki, nauczyłam się dużo o runie.
Jeszcze dużo przede mną, ale prę do przodu, bo dalej zwożę bomby swoim autkiem. Po wstępnym niuchu i widoku
worków, jestem mniej więcej w stanie ocenić co mnie czeka.
Czemu więc sobie to robisz?- zapytasz. Bo w tych workach
czasem kryje się skarb. Pół kilo takiego odcienia, lub takiej miękkości, że po
prostu wraca się. Jeśli nie materialnie, to w radości posiadania i popracowania
z takim kawałkiem.
Zdaje sobie sprawę że podejście „buch za worek i do auta”
jest niedobre. Nie ekonomiczne, nie kalkulujące się. Jednak nie jestem dużym
przedsiębiorcą, ale rękodzielnikiem… i co najgorsze, prządką. Więc dobre bo
dużo!
Każdy kto zajmuje się przędzeniem z owcy, a nie gotowych
kupnych czesanek, choruje na syndrom nadziei pt.”Ja to uratuje”. I później
kombinuje się, z wyczesywaniem, z (o zgrozo) kiszeniem. Ale ja to uratuje,
choćby pół z tego worka. Na pewno się da. Przecież nie wyrzucę.
U szyjących, każdy ścinek się zbiera, u rzeźbiarzy każda
decha i listewka może się przydać, u malarzy nawet puchy po olejnej do ławek,
mimo że już zaczyna oddzielać się w nich pigment od spoiwa, mogą się jeszcze
nadać.
Miałam do tej pory tylko dwa przypadki gdzie musiałam wyrzucić cały worek runa, stwierdzając że jest on nie warty mordowania się z nim. Mam za sobą kiszenie wełny i bezsensowne zabawy z kompletnym śmieciem, tylko dlatego że brakło mi fachowej, wynikającej z doświadczenia, oceny możliwości i wysiłku. Nabijam coraz więcej kilometrów jeżdżąc za różnymi runami, poszukując kolorowych, różnorocznych. O odpowiedniej jakości i ilości. O zaskakujących różnicach runa tych samych ras, z różnych gospodarstw.
Długie godziny spędzam na wstępnym sortowaniu w przygotowania do prania, kolejno praniu, suszeniu i ostatnim (najgorszym dla mnie) rozciąganiu i wyczesywaniu.
Niedawno śmiałam się przez łzy że u mnie wszystko jest 100% wykonywane ręcznie. Dosłownie wszystko (nawet strzyże są nożycami). Cudownie- stwierdzą niektórzy. Połowiczna prawda jest taka, że nie posiadam maszyn do obróbki runa, ani możliwości by wspomóc się takimi. Jednak przez to każdy włos przechodzi mi przez palce i przez jakąś moją ocenę. Najczęściej pełną zachwytu w tym że nigdy nie dostaje takie samej czarnogłówki, identycznego cakla, czy zrównoważonych jagniąt.
To ciężka praca.
Jednak poszerzające się znajomości wśród hodowców z gospodarstw małorolnych, coraz więcej ludzi chcących zajmować się promocją regionu, oraz zasobów jakie posiada Sądeckie, z którymi łączę siły, w końcu nitka! którą przędę ze zdobytej wełny, wynagradza trudy. A zdobywane doświadczenie, sprawiło że strzyża LATO 2015 w podsumowaniu nie przyniosła ani jednego kota w worku.
...a dziś przywiozłam 4kg czarnego jagnięcia...
Tegoroczny urlop spędzałam w Sądeckim, w okolicy Krynicy. Podczas wycieczki zorganizowanej do Nidzicy (lenistwo ten jeden raz wzięło górę) pan przewodnik strasznie narzekał, że 'to se ne wrati', że owiec coraz mniej i nikt się tym nie zajmuje. Trudno było mi się z tym zgodzić - urlop miał charakter objazdowy, nie było wyjazdu, w trakcie którego nie widziałabym chociaż jednego stadka pasącego się gdzieś na zboczu.
OdpowiedzUsuńMiło się czyta takie rzeczy :) Trzymam kciuki!
(Jeśli się powtórzyłam, proszę o usunięcie - wydaje mi się, że przy logowaniu chyba wyrzuciło mi komentarz)
U mnie się można powtarzać bez skrupułów, niczego się tutaj nie kasuje. W sądeckim owiec jest coraz więcej. Nie tylko przez wzgląd na dopłaty i pomoc unijno ministerialną, ale przez samo zainteresowanie młodych i poszukiwanie zdrowszego, lepszego mięsa w gospodarstwie. Samo wykorzystanie w pełni tego co owca dać może jest jeszcze przez hodowców badane i czasem okraszone tym "to se ne wrati". Największym boomem jest projekt powrotu czarnych owiec górskich na hale nadpopradzkie (to już drugi rok i zarejestrowanych jest w programie z tego co słyszę z 30 już 90 matek). Rosną bacówki i kwitnąc zaczyna turystyka gastronomiczna "pasterska". Dzięki za miłe słowo!
UsuńPrzeczytałam z przyjemnością i w wielu punktach się z Tobą zgadzam. Przede wszystkim w tym o ciężkiej pracy ;)
OdpowiedzUsuńDziękuje Ci za miłe słowo.
Usuńwitaj, najgorsze runo trafiło mi się od koleżanki, biały, mlody merynos, a ilość rzepów, słomy, nasion przytulii i końskiego szczawiu doprowadziła mnie do takiej wściekłości wielkiej, próbowałam, nie dałam rady, oddałam, może się dziewczyna nauczy utrzymywac nalezycie pastwiska. nawet zdjęcia tej odrobiny wypranej i "wyczesanej" nie zrobiłam
OdpowiedzUsuńpozdrawiam z Dolnego Śląska
Maria
Hoho! Ja się ograniczyłam wyłącznie do kręcenia nosem i wypominania że było źle do hodowcy przy następnym spotkaniu, oddawać jeszcze nie oddawałam (po prostu wyrzucałam), choć teraz brzmi to niezwykle kusząco :D myślę że to najlepsza forma nauczki jaką można dać- przez zadanie wstydu ;)
UsuńDzięki! Ja również ciepło pozdrawiam z zimnego już Beskidu.