poniedziałek, 28 września 2015

Polecane- Teren Górski.

Cykl polecanych, skacze oczko wyżej. To znaczy, że polecam wprost z pracowni artystycznej, jeśli tylko mam taką możliwość.
W pierwsze odwiedziny zabieram Was do Terenu Górskiego.


Znacie już to logo. Będzie u mnie często gościć, bo szefową Terenu (najlepszą szefową ever) jest Tereska, którą mam zamiar bez umiaru się inspirować i czerpać pogodę z jej uśmiechu. Bezwstydnie ją nachodzić i zazdrościć nowych fantów oraz realizacji.


Teren Górski jest młodziutką firmą, a więc nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Są tylko te, które załatwia się od ręki i te, na które trzeba poświęcić minute więcej. Tereska jest z tych, które ciagle coś robią, a mimo to nadal myślą gdzie by tu coś jeszcze pokombinować. Tych, które ciągle są w biegu i w biegu wpadają na krzesło by chwilę z tobą posiedzieć. Tych, które mają dar porywania swoim pędem.
Nad osobowość wychodzi łatwość pracy z płaszczyzną i rozumienie zjawiska jakim jest światło. W dotychczasowych, niedużych realizacjach witrażowych czai się jakiś urok. Dziecięca radość z kolorowego szkiełka, które bez końca można obracać, łapiąc w oczy to co z tego wyjdzie. Które można zamknąć w dwóch dłoniach i badać pod palcami powierzchnię tafli szklanej. 
Kolorowy blik, który pasować będzie do klity pełnej skarbów zbieranych przez lata, i do minimalistycznego, betonowego loftu.


Jednak najbardziej bliskie memu sercu w Terenie Górskim jest to, że czerpie on z tego samego źródła co ja- Dolina Popradu. Beskid Sądecki.
Góry- kolor jakie mają, światło i cień jaki rzucają, zapach. Drogi, potoki, zwierzęta, domy i ludzie. Historia tego miejsca.
Po przez swoje realizacje, Teren Górski nastawiony jest na promocje regionu, propagowanie jego możliwości, wskazywanie tychże tym, którzy przechodzili obok nich bez zastanowienia i tym, którzy owszem zauważają, ale nie wiedzą jak ugryź.


Teren Górski jest działalnością, w której chciało by się uczestniczyć. Zapowiada realizacje, które po przez swoją atrakcyjność, budzą chęci bezinteresownego uczestnictwa. 
Tereska, tak jak jej witraże rzuca kolorowe zajączki swoimi uśmiechami i chce się z tego czerpać pełnymi garściami.


Śledź. Ja śledzę i polecam.
http://terengorski.blogspot.com/
na facebooku Teresę złapiesz na jej prywatnym koncie https://www.facebook.com/teresa.ortyl.3?fref=ts
Swoją pracownie ma na Kokuszka 1, 33-350 Piwniczna


niedziela, 27 września 2015

II Wspólne Przędzenie 27.09.2015 - relacja

Przyznam się że na każde przędzenie, czy to w grupach, czy na jakieś jarmarki jadę totalnie niechętna do całego przedsięwzięcia. Wynika to z tego, że mimo samych okrzyków zachwytu jakie zamieszczam tu, czy na fejsie, panuje u mnie ostra tyrka i kiedy mam zakładać na plecy swoją Symfonie i biec by pokręcić, ramiona opadają mi do ziemi, a z gardła wymyka się wyłącznie żałosny jęk.


Wygląda to jednak tak, tylko na etapie zbierania się do wyjścia. Kiedy jestem na miejscu i wypije pierwsze parę łyków kawy, wszystko ożywa, a ja w końcu mogę posiedzieć i prząść. 
W końcu!
Zlecenia trzymają mnie z daleka od kołowrotka i wrzeciona, a spotkania są pozornym zobowiązaniem na- jak zawsze się okazuje- totalny relaks i reset.

Tym razem prawie wszystkich coś zatrzymało. Pojawiłyśmy się tylko ja, Beata i Małgosia. Pierwsze uczucie zawodu i żalu na brak możliwości spotkania się z tyloma prządkami, zagasiła kameralność.
II Wspólne Przędzenie, totalnie różniło się od pierwszego. Cisza, mały kącik na własność, dwie kawy wypite jeszcze ciepłe, cała szpulka uprzędu i jak się okazuje nie mniej nowości niż ostatnio.

Z tej nowości będzie- musi być- osobny post. Mam nadzieje że zostaniecie zaczarowani tak jak ja.

Poznany nowy materiał i zrewidowane pewne poglądy na navajo, które niemiłosiernie drucę. Ploty, opowiastki, przepiękne ręczne wełenki i utkańce Beaty. Śmiechy, chwile ciszy skupienia. Coś nowego w głowie i nowości w koszyczku. 

Bardzo, bardzo dziękuję za dziś.

piątek, 25 września 2015

Przędzenie na festiwalu jagnięciny.

Jak zwykle spóźniona, ale w temacie. Już w tą niedziele (27 września), spotykamy się na II Wspólnym Przędzeniu, ale 12 września, przez uprzejmość organizatorów, miałam możliwość przędzenia i zaprezentowania swoich wełenek na Festiwalu potraw z pstrąga i jagnięciny w Dolinie Popradu http://www.piwniczna.info/index.php/rss/1103-festiwal-potraw-z-pstraga-i-jagnieciny-w-dolinie-popradu Nie puszczam się owiec, ani o włos.

 zdj. Teren Górski http://terengorski.blogspot.com/

Ogromną radość sprawia mi fakt, że na owce w Nowosądeckim jest coraz większy popyt. Że ten boom ogarnia coraz to nowsze (mimo że stare) dziedziny i doskonale czuje się w turystyce. Daje mi to poczucie, że całe to moje bieganie za wełną, rozmowy o niej i nauka jaką pobieram wraz z doświadczeniem ma sens nie tylko zarobkowy. Że pozostawiam jakiś ślad, trop, a być może zachęcę parę osób do spróbowania i pokochania rzemiosła jakim jest przędzenie, dzierganie i tkanie.


Jestem (chciałam napisać bywam, ale złapałam się na niepełnej prawdzie) narzucająca się w namawianiu na przędzenie. Są ludzie, którzy mają dość ciągłego namawiania na Wspólne Przędzenie, na próbowanie, na szukanie w tym zysku (a tak zysku, jeśli nie w pieniądzach to w chwilach pełnego relaksu i spełnienia w stworzeniu czegoś). Na spróbowanie ile radości to daje. Czy jakaś prządka mi zaprzeczy?


Na samym festiwalu ludzie jak zwykle dopisali. Kołowrotek niezmiennie budzi zainteresowanie, uśmiech i chęci opowiadania że był w domu, ale inny. Symfonia Kromskiego jest niesamowitą ciekawostką, i w typie, i w fakcie, że ktoś w czasach dzisiejszych wytwarza kołowrotki. 
O ile na festiwal jechałam zmęczona i zniechęcona (przez ogrom spraw załatwionych i do załatwienia), to zakończyłam go z ogromnym uśmiechem i w pełni usatysfakcjonowana spędzonym czasem.
Ludzie i kołowrotek

Dziękuje Tereska ;)

środa, 23 września 2015

II Wspólne Przędzenie.

Post organizacyjnie mocno spóźniony, jednak wydarzenie na facebooku żyje już od ponad miesiąca.
Mam przyjemność po raz drugi zaprosić Państwa na II Wspólne Przędzenie, które odbędzie się tak jak poprzednio, w Kawiarence Spóźniony Słowik w Nowym Sączu.


Spotkanie ma na celu zrzeszanie środowisk rzemieślniczych, w tym wypadku prządek, poszerzanie znajomości środowiskowych, oraz dalszy i lepszy rozwój artystyczny w oparciu o dzielenie się doświadczeniem, wymianę poglądów i wspólnie spędzony czas.
Spotkanie jest nieodpłatne, jedynym kosztem jaki można ponieść to dojazd oraz kawa z ciastkiem w Spóźnionym Słowiku.

Mapki dojścia do Spóźnionego Słowika od rynku nowosądeckiego, oraz od dworca PKS Nowy Sącz.


Miejsca są nieograniczone. Proszę się cieplej ubrać to zajmiemy zadaszone patio na świeżym powietrzu.
Nie trzeba mieć swoich kołowrotków, wrzecion czy wełny. Każda (i mam nadzieje każdy) z prządek coś przyniesie . Doświadczenie ostatniego spotkania jasno wskazuje na to, że trwają one za krótko i są za rzadko. Ale co najpiękniejsze, gromadzą osoby o wspólnej pasji, nastawione ciągle na plus do życia.
Więcej jeśli chcesz podładować pozytywnie baterie, nauczyć się czegoś nowego, lub po prostu spędzić miło czas wśród "zakręconych"... Czekamy na Ciebie.



link do poprzedniego spotkania 02.08.2015: http://twory-sztuki.blogspot.com/2015/07/wspolne-przedzenie.html
link do relacji ze spotkania: http://twory-sztuki.blogspot.com/2015/08/wspolne-przedzenie-02082015-relacja.html

wtorek, 15 września 2015

Renowacja grobu Pańskiego.

Szumny tytuł, wielki obiekt...


Grób składa się z 4 modułów (16 części) składanych ze sobą tak, że tworzą one harmonijkę- od najmniejszego, do największego, w ich podłukach znajduje się miejsce na hostię. Konstrukcja jest ogromna- rosły mężczyzna swobodnie wchodzi w tunel z ułożonych elementów.
Sama kolorystyka pozostawia wiele do życzenia, opracowanie szczegółu jest bardzo prymitywne, jednak układ tego wszystkiego zmusza do przestudiowania całego opracowania tematycznego i artystycznego.


Konstrukcja wymaga wzmocnienia. Elementy tworzące podłoże ponownego zbicia ze sobą, w pewne pęknięcia trzeba wstawić pióra. Prowizoryczne łatanie na ogromne kawałki listew z mnóstwem nabitych w nie gwoździ, należy usunąć. Samo przepunktowanie by ujednolicić uszkodzoną powierzchnie malarską zapowiada się na długą i mrówczą pracę.


Na chwilę obecną grób jest zaimpregnowany środkiem owadobójczym Hylotox Q, gdyż nosił on ślady infekcji drewnojadami. Środek naniesiony został z pędzla na tył konstrukcji, oraz po przez wstrzykiwanie w tunele po owadach. Dla lepszej impregnacji drewna elementy zawinięte zostały dodatkowo w folię i odstawione na czas 5 dni (inwazyjne działanie środka).


Pierwszy raz styczność oko w oko z obiektem miałam wczoraj, dlatego informacje o nim podaje Wam tak ogólnie (zaczęłam dopiero zbierać materiały na dokumentacje). Wraz z postępem prac, postaram się meldować o ich przebiegu, choć podobne realizacje na dobre wiążą w pracowni, dlatego możliwe jest moje zniknięcie na parę tygodni.



wtorek, 1 września 2015

Runo czy kot w worku?


Minął dokładnie rok, dokąd wpadłam w… no właśnie. Szał, pasję, hobby, chorobę? Zaćmienie umysłu? Głupotę? Przygodę?
Jak można nazwać moją gonitwę, wytrwałe moczenie się w potoku i przesiadywanie w szopie z gręplami? Macie pomysł?

Do działania z wełną pchnął mnie pewien ruch w rekonstrukcji historycznej, działający pod hasłem i logo projekt VOLK.
Nie raz już tutaj wspominałam o swojej pasji do ubioru- lub bezpieczniej- kostiumu historycznego. Volk zajmuje się próbą rekonstrukcji, oraz archeologią doświadczalną oscylującą w późnym średniowieczu tj. końca XIV i całości XV wieku Europy Środkowej (lub Grenlandii- tak volki wiem że tu zaglądacie).
To dzięki nim postanowiłam zdobyć runo owcze i zacząć prząść.

Później wszystko potoczyło się inaczej...

Z żywych zabaw historycznych zrezygnowałam, a moim umysłem zawładnęła szeroko pojmowana wieś polska i rzemiosło. Doszło do ogromnej przeprowadzki, a w końcu założenia własnej działalności.
Za pierwszym razem zdobyłam 40kg wełny, tej wiosny już 60kg, obecnie przekroczyłam 100kg i w dalszym ciągu znajduję chętnych do skupu, a później sprzedaży przygotowanego przeze mnie runa. Rozpoczęłam w swoim jednoosobowym działaniu akcję pt. WYBIERAM POLSKIE RUNO (przypominam że baner jest gotowy do udostępniania, a sam temat po raz wtóry odświeżę tu na blogu).

Tylko raz w życiu kupiłam gotową czesankę na allegro. Do pierwszej próby przędzenia na wrzecionie, ponieważ uznałam że nie umiem wyczesać runa na gręplach ręcznych. Czesanka mimo że pierwsza klasa, była obrzydliwie szorstka w palcach, jednostajna w swojej strukturze i mdła w jednolitym kolorze.
Nie zaskakiwała, nie dawała przyjemności, nie była rękodziełem, cieszyłam się że się skończyła i tym samym uwolniła mnie od siebie. Niektórzy zatrzymują na pamiątkę swój artystyczny, pierwszy uprząd. Ja go wyrzuciłam. Nie mogłam ścierpieć tego chemicznego dziwadła.

Więc tylko prosto od owcy. Najlepiej owcy, którą znam, którą mogę wskazać palcem na mapie. O, stąd. O tu. Tu się pasie stado z tego worka, a tu z tego…
Powoli, bardzo powoli zdobywam zaufanie tutejszych właścicieli owiec. Sama coraz więcej się uczę, więc jestem w stanie podyskutować o owcach, pokazywać jak poznaje się jakość runa, poopowiadać co z nim później będzie. Tłumaczyć, bez końca tłumaczyć, że jest na runo zbyt.
Bo WYBIERAM POLSKIE RUNO!
Tłuściutkie od lanoliny, posiadające niezliczoną ilość odcieni od bieli po nieprzeniknioną czerń, która schnie szybciej niż jakakolwiek inna bo tak pochłania promienie słoneczne. Mięciutkie jak puch i szorstkie jak wata metalowa do szlifowania. Króciutkie na 3,5cm i długie na 27cm. Na swetry i na dywany i wszystko to w obrębie 50km od domu.

 
Ale żeby nie było za różowo.

Sąsiad kuzyna wiedząc że daje 3zł za kilo, umawia się ze mną u wylotu wsi, bo tam i tak będę przejeżdżać jadąc do miasta powiatowego w sprawach urzędowych (no dobra, kawa z Małgosią), a on też ma po drodze, bo jedzie do brata szwagra po części do piły. Godzina 13. Wyskakujemy z aut w umówionym punkcie. On otwiera bagażnik. W pierwszym momencie uderza we mnie smród, mówiący jednoznacznie że runo jest zawilgocone (najmniejszy problem jeśli jest to mocz zwierzęcia). Kolejno- worki przeciągnął chyba po całej stajni- są okrutnie brudne. Zaglądam i dotykam- w pierwszym runo suche, a więc zeszłoroczne, w drugim i trzecim gra, czuć tłuszczopot. „Biorę”- mówię. Warzę, płacę i odjeżdżam. Tapicerka mojej toyotki powoli przechodzi zapachem (no nie pieśćmy się) gówna, a ja przy otwartej szybie wyśpiewuje ostatnie hity rmf-max i jadę górską szosą do domu. Na skrzyżowaniu nie ma czasu na przebieranie, marudzenie, kręcenie nosem. Po prostu bierze się.
Dopiero w domu i na drugi dzień idę do szopy z kubkiem kawy (który i tak dopijam tylko do połowy, bo później za dużo w nim kłaków z runa), wywalam wory na trawę i płaczę. Ciągam nosem i wznoszę oczy ku niebu, przeklinając moją  chciwość, pazerność, brak rozsądku i stratę pieniędzy.


Ale… gdyby było, aż tak źle, nie zajmowała bym się tym dalej, prawda?
Przez te regularne wpadki, nauczyłam się dużo o runie. Jeszcze dużo przede mną, ale prę do przodu, bo dalej zwożę bomby swoim autkiem. Po  wstępnym niuchu i widoku worków, jestem mniej więcej w stanie ocenić co mnie czeka. 
Czemu więc sobie to robisz?- zapytasz. Bo w tych workach czasem kryje się skarb. Pół kilo takiego odcienia, lub takiej miękkości, że po prostu wraca się. Jeśli nie materialnie, to w radości posiadania i popracowania z takim kawałkiem. 

Zdaje sobie sprawę że podejście „buch za worek i do auta” jest niedobre. Nie ekonomiczne, nie kalkulujące się. Jednak nie jestem dużym przedsiębiorcą, ale rękodzielnikiem… i co najgorsze, prządką. Więc dobre bo dużo!
Każdy kto zajmuje się przędzeniem z owcy, a nie gotowych kupnych czesanek, choruje na syndrom nadziei pt.”Ja to uratuje”. I później kombinuje się, z wyczesywaniem, z (o zgrozo) kiszeniem. Ale ja to uratuje, choćby pół z tego worka. Na pewno się da. Przecież nie wyrzucę.
U szyjących, każdy ścinek się zbiera, u rzeźbiarzy każda decha i listewka może się przydać, u malarzy nawet puchy po olejnej do ławek, mimo że już zaczyna oddzielać się w nich pigment od spoiwa, mogą się jeszcze nadać.

Miałam do tej pory tylko dwa przypadki gdzie musiałam wyrzucić cały worek runa, stwierdzając że jest on nie warty mordowania się z nim. Mam za sobą kiszenie wełny i bezsensowne zabawy z kompletnym śmieciem, tylko dlatego że brakło mi fachowej, wynikającej z doświadczenia, oceny możliwości i wysiłku. Nabijam coraz więcej kilometrów jeżdżąc za różnymi runami, poszukując kolorowych, różnorocznych. O odpowiedniej jakości i ilości. O zaskakujących różnicach runa tych samych ras, z różnych gospodarstw.
Długie godziny spędzam na wstępnym sortowaniu w przygotowania do prania, kolejno praniu, suszeniu i ostatnim (najgorszym dla mnie) rozciąganiu i wyczesywaniu. 
Niedawno śmiałam się przez łzy że u mnie wszystko jest 100% wykonywane ręcznie. Dosłownie wszystko (nawet strzyże są nożycami). Cudownie- stwierdzą niektórzy. Połowiczna prawda jest taka, że nie posiadam maszyn do obróbki runa, ani możliwości by wspomóc się takimi. Jednak przez to każdy włos przechodzi mi przez palce i przez jakąś moją ocenę. Najczęściej pełną zachwytu w tym że nigdy nie dostaje takie samej czarnogłówki, identycznego cakla, czy zrównoważonych jagniąt.
To ciężka praca.


Jednak poszerzające się znajomości wśród hodowców z gospodarstw małorolnych, coraz więcej ludzi chcących zajmować się promocją regionu, oraz zasobów jakie posiada Sądeckie, z którymi łączę siły, w końcu nitka! którą przędę ze zdobytej wełny, wynagradza trudy. A zdobywane doświadczenie, sprawiło że strzyża LATO 2015 w podsumowaniu nie przyniosła ani jednego kota w worku.



...a dziś przywiozłam 4kg czarnego jagnięcia...