Wiecie co kocham najbardziej w moim nowym życiu?
To że po szczypiorek mogę wyjść w piżamie i boso.
Jeśli na hasła typu "w życiu trzeba znaleźć swoje miejsce" prychacie z pogardą i lekceważeniem, to przybijcie piątkę. Mi wystarczyła torba z ubraniem na zmianę i szczoteczką do zębów. Nie było problemu wyzbierać się w pół godziny i ruszyć dalej. Wszędzie można coś wynająć, latem nawet spać pod gołym niebem.
Ku mojemu zaskoczeniu, podczas ostatniego wyjazdu na zlecenie, 14km od domu zrobiło mi się okrutnie przykro, że muszę wyjechać na dłużej. Przykrość była tak dotkliwa, że została mi w pamięci i rozpamiętuję ją.
Kiedy wracam do Łodzi, mimo wszystkich przyjemności z nią związanych, znajomych, pubów i restauracji, całkiem innego rodzaju satysfakcjonujących możliwości, po tygodniu zaczynam się dusić.
Już nie wyobrażalnym dla mnie jest niemoc wyjścia z kubkiem kawy na trawnik. Brak możliwości obserwacji czy ten szczypiorek się rozrósł i czy truskawki są do zebrania. Bez możliwości odstawienia wszystkiego, wyjścia na szczyt góry i spojrzenia w dół. Uspokojenia się "na zielono" przez otaczające lasy.
Kiedyś znajomy powiedział mi że zazdrości mi tej górskiej przestrzeni. Zdziwiona roześmiałam się, że jaka to u nas przestrzeń? Dom w kotlinie stoi, zewsząd góra i wysokie lasy. Jak we wiadrze, więc gdzie ta przestrzeń? Teraz już rozumiem co miał na myśli...
Wracając do szczypiorku...
Siostra Katarzyna przywołała mnie dziś do kuchni i zmierzyła ostrym wzrokiem.
-Wiesz jak wygląda por?
-No...- odpowiadam.
-A seler?
-Wiem. -ponownie odpowiadam już zdziwiona.
-To masz misję. Idź do ogrodu i przynieś mi po trzy listki. Tylko nie przynieś kwiatków!
Za każdym razem, kiedy nabieram pewności że jestem coraz bardziej ogarnięta, ktoś sprowadzi mnie na ziemię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz