wtorek, 18 sierpnia 2015

W starym kinie; "Jego wielka milosc" [1936], a moja nowa miłość.

Mam ogrom pracy przy haftowaniu, jednak od zawsze przy robótkach tego typu, samo jednostajne machanie igłą uważałam za stratę czasu. Godziny, tygodnie, a czasem nawet miesiące spędzone nad tamborkiem czy z mozołem zszywanymi ręcznie wykrojami, gniotły mnie pozornym jego marnotrawstwem. Dlatego słucham audiobooków- nie mogąc odżałować nie nie nagrywa się w ten sposób literatury naukowej z zakresu historii sztuki (z historii powszechnej można już natrafić)- lub oglądam filmy, czy seriale- choć te jednym okiem.

I tym razem nie jest inaczej. Kręcąc ostatnie kwiaty z bibuły puściłam sobie ekranizacje Chłopów z 1973, chłopi z kolei pociągnęli Trędowatą z 1976, a ta znów Trędowatą z 1936 roku.
I wpadłam. 
Kompletnie wpadłam w kino międzywojnia.
Ubóstwiam pana Eugeniusza Bodo i nieumyślnie, zawsze oddaje śmiech pani Jadwigi Smolarskiej.
Te realizacje są w jakimś sensie moim pogodzeniem się z filmem, zwłaszcza polskim.

Dziś jestem po seansie filmu "Jego wielka miłość" z 1936 roku.


Polecam. 
Muzyka Eugeniusza Bodo w tej realizacji nie wypada poza ekran i nie żyje sama dla siebie (to niestety czasem zdarza się, przez jednostajną melodię w innych momentach flmu, w których oglądający się jej nie spodziewał). Skrajnie przyciemnianie pewnych scen, daje widzowi chwilę, sekundę na przygotowanie się do załamania akcji.
Sam dramat poprowadzony jest z dużą emocją. Te filmy budzą we mnie empatię do bohaterów, coś co dawno we mnie umarło podczas oglądania współczesnych realizacji.
Odczuwam przykrość zamiast niechęci do głównego bohatera, który wywraca moje pojmowanie o nim do góry nogami, przez czyn śmiały i straszny.
Przerzucenie teatru do filmu, jest w tym wypadku zagraniem mistrzowskim, ponieważ bohaterzy muszą przerysowywać swoje gesty, wykrzykiwać pewne kwestie i pilnować by ich mimika była zawsze czytelna.
Przez to jeszcze mocniej odczuwa się tragedię. Tragedię jednego człowieka, który swoją osobowością, mimo że jest bohaterem pierwszoplanowym, wcale nie prowadzi!
A ostatnia scena... wstrząs, mistrzostwo.

Jest coś jeszcze. Film wstrzyknął we mnie ogromną ochotę na pójście do teatru, ale nie na żadną z tych sztuk gdzie feminizm i obnażone genitalia muszą mieć swoje pięć minut, tylko na klasyk, najlepiej kostiumowy.



Wiele miłych komedyjek z międzywojnia wydawało mi się jedynym prowadzącym nurtem kinematografii tamtych czasów, okazuje się jednak że sposób prowadzenia, realizacji, a przede wszystkim scenariuszy ówczesnych melodramatów są zaskakujące i skłaniające do refleksji po ich oglądnięciu.
Waszej uwadze polecam również filmy takie jak:
Moi rodzice rozwodzą się [1938]
Trzy serca [1939]
a przede wszystkim Wrzos [1938]

Jest jeszcze coś. 
Rozpływam się słysząc że przedwojenna arystokracja warszawska jedzie na wypoczynek do Krynicy Górskiej, lubię sobie imaginować, że zajeżdżali również do mojego Żegiestowa.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Kołowrotek Marie Antoinette.

To żadna terminologia, czy typologia, raczej pierwsza myśl jaka mi przyszła do głowy widząc ten kołowrotek.

Portrait présumé de Françoise-Marie Pouget, seconde femme de Chardin
    Joseph Aved, entre 1755 et 1765, Musée Carnavalet, Paris
    źródło: http://lagarderobe.e-monsite.com/album/le-costume-feminin-1743-1770/

Kierując się moim nazewnictwem, kołowrotek Marie Antoinette to buduarowa zabawka- w pełni sprawna. Jest to filigranowe cacuszko na płaskiej podstawie lub bardzo cieniutkich, wysokich nóżkach.

Archduchess Marie Christine with her spinning wheel, oil painting (detail), mid-18th century

Kołowrotki "podestowe" nie posiadają pedału, wersja na 4 nóżkach, jeden maleńki- zaledwie by popychać go przodem stopy. Nie są to sprzęty mające uprząść danej ilości nici na potrzebną robótkę, do tkania, czy na sprzedaż. Po prostu są by na nich prząść, ponieważ jest to wdzięczne i kobiece zajęcie. Do tego pożyteczne i od wieków chwalone. Taka zabawka w kolekcji mnóstwa innych do umilenia sobie czasu (wraz z tamborkami i krosnami do haftu), była mile widziana u statecznej, porządnej i umiejącej sobie organizować czas damy. Przyjemnie zrobiona i zdobiona, lekka i smukła, by panna mogła bez przeszkód, znudzona odsunąć ją od siebie.


Pierwszy raz zauważam je w malarstwie XVI wieku. Są jeszcze grube i toporne w swoich mięsistych kształtach kreującego się powoli z manieryzmu baroku. Nie mają też korbki (nie widzę jej w żadnym z przedstawień), koło jest popychane dłonią.

La Fileuse by Francois Martin-Kavel (1861-1931) 

"Podestowe" były poruszane za pomocą korbki, lub w najwcześniejszych wersjach za pomocną popychania koła napędowego dłonią. W moim mniemaniu by prząść na czymś takim trzeba mieć już poziom mistrzowski w tej dziedzinie rzemiosła. Przędąc zarówno na wrzecionie, jak i kołowrotku z napędem nożnym (tj. kołowrotku który posiada pedał lub dwa), dłonie są zawsze wolne. Jedna kontroluje zwartość czesanki, w razie potrzeby luzując ją po przez naciąganie palcami i przytrzymując by nie podeszła pod wypuszczany nawój, a druga tenże nawój wypuszcza kontrolując skręt. Jak więc prząść gdy brakło jednej ręki?

Buduarowe kołowrotki to istne majstersztyki.








Co Wy na to?



piątek, 14 sierpnia 2015

Książka- Moda; historia mody od XVIIIw. do XXw.

Kocham modę. Poświęcam ogrom czasu na przeglądanie ubiorów w książkach, w telewizji, w internetowych albumach, w muzeach... Nie śledzę jednak z tak zapartym tchem mody współczesnej, a dawną.


Zresztą, kto nie lubi mody dawnej? Każdy z jakąś ciekawością zagląda do starych rycin, przystaje przed witryną muzealną. Czy jest jakaś kobieta, która nie chciała by przymierzyć krynoliny, turniury? Sprawdzić się w gorsecie?


Moda- historia mody od XVIII wieku do XX wieku. Kolekcja Instytutu Ubioru w Kioto, wydawnictwa Taschen z 2002 roku, została mi pożyczona. Wypatrzyłam ją na półce, będąc na proszonej herbacie. Najwyraźniej właściciela rozbawił mój błysk w oku i wilczy ząb na wardze, bo książka została mi użyczona na czas nieokreślony. 
Oddałam już ją. Miałam obawy, że za bardzo się do niej przywiąże, a tym samym będę ją przetrzymywać w nieskończoność, nie mogąc się z nią rozstać (książka leżała na wierzchu i co jakiś czas była leniwie kartkowana, czemu towarzyszyły westchnięcia i zawieszanie się w czasoprzestrzeni).


Wystawa, jej rozmiar i klasa eksponatów, to jak została zaplanowana jest czymś niesamowitym. Potrzebowała bym wiele dni sam na sam w salach i korytarzach, gdzie prezentowane były stroje. To jak została ułożona, a później opisana w opasłym tomisku Taschena budzi zachwyt i żal, że polskie wystawiennictwo to jakaś źle oświetlona kicha, gdzie jedno leży na drugim, lub całkiem odwrotnie, jeden eksponat pod jedną ścianą lśni, skierowaną na niego punktowo jarzeniówką.

Książka przenosi na wystawę, do innego świata, kartka po kartce przechodząc od sukni, do płaszczy, od fraku do szlafroka.


Wydanie w sposób ogólny porusza każdą tematykę dotyczącą stroju i pojęcia z nim związane, zarówno w języku z jakiego się wywodzi, jak i w tłumaczeniu polskim, dla lepszego zrozumienia (a dla mnie lepszego rozwinięcia tematu w dalszych poszukiwaniach). Opisy, terminy, historia pochodzenia, dokładna data powstania, czasem nawet wymienieni są byli właściciele stroju.


A detal? Detal w tej książce jest najważniejszy. Zdjęcia umożliwiają liczenie nici wątku i osnowy na centymetr kwadratowy. Linie ruchu nici w hafcie, ilość koralików w zawiązce kwiatu na staniku, liczbę plisek na czepku. Można wpatrywać się w nieskończoność i nie nudzić się.


Opisy i zdjęcia to nie tylko pełne stroje i to co na nie się składa, to również surowe produkty. Koronki, tkaniny, pióra, nawet drewno (w wachlarzach, laseczkach, stelażach, realizacjach z XXw). Jest w książce wszystko co dotyczy tematu, uzmysławiając że wystawa Instytutu była doskonale kompletna, wyczerpująca temat, a co najlepsze- nie nudna.


Strasznie się silę by opisać i zareklamować tą książkę, ale wydaje mi się to bezcelowe. Wykrzykniki i ochy zakłócają jedynie odbiór ilustracji. Identycznie jest z samą książką. Do jej studiowania potrzebny był cisza, absolutnie pokończone robótki- żeby nic innego nie kołatało się po głowie i czas. Tej książki nie da się i nie można czytać na szybko. To katalog, do którego wraca się i wraca na godzinę, czasem ponad i mimo że kartkuje się ją kolejny raz od początku, natrafia się na coś innego, albo znów z lubością przygląda się tej samej fotografii. 
Mogła bym skasować cały swój tekst i pozostawić jedynie zdjęcia, byście się sami ustosunkowali. Jestem pewna, że ochy z wykrzyknikami i tak się pojawią.

Absolutnie muszę ją mieć na własność. Jeśli kochasz modę dawną, to kochasz też tą książkę. Taschen wypuścił na rynek kolejne jajeczko feberge ze swojej drukarni.


środa, 12 sierpnia 2015

Polecane- FolkCostume&Embroidery.

Proszę Was o wybaczenie tak słabej frekwencji w newsach na facebooku i postów, tu na blogu. Wynika to raz, że z pogody, którą jestem zachwycona i z której staram się w pełni korzystać. Dwa, z maltretowanego haftu richelieu na zamówienie i powolnego zbierania letniej strzyży runa. Większość czasu więc, spędzam pochylona nad tamborkiem, albo w aucie uwieszona na telefonie.

Dość nudzenia!

Polecam.

FolkCostume&Embroidery.


Jest to moja blogowa biblia. Parokrotnie przeglądam go strona po stronie, post po poście, od początku do końca. Zawsze autor budzi we mnie ogromny podziw nad tym jak bogatą bazę ilustracyjną i opisową posiada i dalej tworzy. 
Pisząc samej bloga, wiem że pewne posty klepie się dobre parę dni. Najczęściej wykorzystuje się 1/3 zebranych materiałów, więc cóż autor musi mieć na swoim dysku!
Artykuły traktują o ubiorze ludowym nacji całej Europy. Kolorowe zdjęcia, ryciny, wykroje, zbliżenia eksponatów, wzory haftów, zdobień układów plis i zakładek. Buty, torebki, biżuteria. Mapy, oddziaływania, nurty wynikłe z wydarzeń historycznych terenu o którym jest mowa. Dalsze linki, obszerne opisy, wielokrotne powracanie do tematu, po ponownym jego zweryfikowaniu, czy uzyskaniu nowych informacji lub zdjęć, lub po prostu, ze zwykłej sympatii do danego regionu.

Niestety dziś spotkało mnie rozczarowanie, wynikłe z okrojenia danych na blogu FolkCostume&Embroidery. Kiedyś widniało na witrynie zdjęcie autora i kontakt do niego. Niestety obecnie nie mamy do tego dostępu, a wielka szkoda. Liczyłam że wyszukam autora na facebooku i że może jeszcze tam się publikuje.

Jestem głodna jego postów. Jak tylko wyskakuje mi w linkach, że na blogu pojawił się nowy artykuł, aż się prostuje i zacieram ręce- gdzie teraz autor mnie przeniesie, jaki strój od podszewki teraz poznam, jakich nowych pomysłów nałapie oglądając kolejne motywy kwiatowe, pasowe, zestawienia kolorystyczne?

Otwórzcie link tylko pod warunkiem, że macie dużo czasu. Wsiąkniecie.



wtorek, 4 sierpnia 2015

Garbowanie skóry owczej.


Tja.......
Wiele moich działań tak się kończy. Ostatnie tak efektowne wariactwo było z sianiem lnu. Ale z tym ciiii... Nie mówicie na głos, bo ktoś w domu usłyszy i znów będą się śmiać.
Przyznaję się do tego i piszę o tym w tak humorystycznym tonie, bo z żadnej z przygód, które sobie zafundowałam nie wyszłam stratna. A to nowe książki, nowe znajomości, nowa wiedza i umiejętność. Opisuje wszystko punkt po punkcie, podtknięcie po potknięciu, bo jest dużo takich ludzi jak ja, początkujących, którzy przez moje błędy będą mogli ustrzec się własnych.

Ciężko znaleźć książki poruszające podobną tematykę. W bibliotekach już takich nie ma, w pdf'ach też po internecie próżno szukać, zostaje fart w znalezieniu u kogoś podręcznika z lat 70 jak szczepić drzewa owocowe, sporządzać moszcz do wina, uprawiać i obrabiać len, lub garbić skóry.
Jeszcze ciężej znaleźć osobę, która wykazała by się cierpliwością i na tyle dużą sympatią, że zechciała by powziąć próbę edukacji, prowadzenia i nadzorowania. Podobne "bzdury" zawsze spotykają się z większą, lub mniejszą dozą politowania dla osoby, która najwyraźniej ma za dużo czasu i chce go do reszty zmarnować.

Poradnictwa od "osoby" nie udało mi się uzyskać. Nie znalazłam nikogo, kogo mogła bym się podczas całego procesu garbowania poradzić, zaciągnąć opinii. Znaczy... znalazłam, ale nie zrozumieliśmy się, że chce garbować skórę z okrywą, a nie wykonać licówkę i w połowie rozmowy najwyraźniej rozmówcę znudziłam swoją osobą, bo pozostałam bez dalszych odpowiedzi.
Pożyczono mi natomiast książkę:

Chemia Praktyczna dla wszystkich, wydawnictwo Naukowo Techniczne z 1971 roku

i na podstawie przepisu z tejże książki postępowałam. Jak rozumiałam i jak mi się wydawało.
Zacznijmy jednak od początku, moje działania przeplatając poradami z książki.

25 lipca ubito baranka rasy czarnogłówka, a 26 powiadomiono mnie że skóra czeka. 27 ją odebrałam. Po ściągnięciu skóra została zasolona.
Pomijam fakt że nawet z mojej strony było to całkowite wariactwo bo do podobnej pracy nie byłam przygotowana, ani materiałowo, ani psychicznie, ani tym bardziej czasowo.
Dlatego też, skoro skóra była i tak już zasolona, pracę z nią rozpoczęłam dopiero 28 lipca.


Zależało mi na uzyskaniu skóry z runem, więc wszelkie moczenie i wapnienie, które usunęło by naskórek wraz z włosiem pozostawiając jedynie skórę właściwą, nie interesowało mnie. Bezpośrednio po uzyskaniu skóry przystąpiłam do jej mizdrowania, tj. ściągania z wnętrza skóry resztek mięsa, tłuszczu i błon.
I tu pierwsze odstępstwo od porad i być może błąd.
Przed rozpoczęciem mizdrowania solone skóry powinno się moczyć w roztworze wody i siarczanu sodowego, którego nie posiadam i nie wiem gdzie bym go mogła na tym moim wsiowie zdobyć, nim skóra by nie zgniła.
(W stosunku do ciężaru skóry 800% objętości wody w temp 16-20 stopni oraz 1-2g kwaśnego siarczynu sodowego na 1l wody, skóry moczy się przez 10-22 godz. co godzinę mieszając/ruszając skórę w roztworze).
Każdą ze skór, przed mizdrowaniem należy odmoczyć, chociażby w samej wodzie, w celu wypłukania i wyizolowania wszelkich zabrudzeń, które w późniejszych etapach zakłócą proces garbowania.
Ja swoją skórkę wsadziłam w potok i długo, długo płukałam. Pomijając odsalanie, bo podczas garbowania, skórę moczy się w solance, którą wykonałam po prostu w mniejszym stopniu stężenia.
Na wszelki wypadek- co mogło być kolejnym błędem. Albo nie mogło, a jest.

Do mizdrowania potrzebna jest specjalna kłoda, która ułatwia obracanie skóry i zdzieranie za pomocą kosy kuśnierskiej (pioła) i noża do mizdrowania (szkafa).
Nie muszę chyba mówić że nic takiego nie mam. Wyzbierałam noże, których nie szkoda i przytargałam nad potok okrągły klocek drewna.
Skórę kładzie się włosiem do kłody i mizdruje w kierunku od ogona do łba. Podczas mizdrowania usuwa się mięso, błonę oraz tłuszcz, przy czym dodatkowo skórę rozciąga się i rozbija do lepszego jej wchłaniania środków chemicznych w procesie garbowania.
Dobrze zmizdrowana skóra powinna być biała z niebieskawym odcieniem, pozbawiona tłuszczu na tyle by po zadrapaniu jej paznokciem, nie wydzielał się on w żaden widoczny sposób. Nie powinna posiadać też żadnych zacięć i dziur.


Największą zagadką dla mnie było "czy to już"? Czy to już ta warstwa, czy jeszcze drapać? Czy to do tej warstwy czy do tego co mi tu obok wyszło? Nie miałam nikogo, kogo mogła bym o to zapytać, wysłać głupiego mmsa z pytaniem "tak?" Więc znów zrobiłam tak jak mi się wydawało. I oczywiście podziurawiłam i poprzecinałam.


Nie jest to robota dla takiej kruszyny jak ja. W połowie omdlały mi ręce (a nie jestem osobą nienawykłą do fizycznej pracy). Szczęściem mieliśmy gościa, i 2 godzina nieplanowana przerwa pozwoliła złapać oddech, bo chyba bym się sama z rozpaczy zmizdrowała. W dalszym ciągu mam zielonego pojęcia czy wykonana przeze mnie praca jest poprawna.

Po zdarciu wszystkiego, wymagane jest kolejne pranie. Książka zaleca ciepłą wodę i nawet specjalny bęben, ale że robiłam to pierwszy raz.... A czy wełna mi się nie sflicuje, nie zbije? No bo przecież o to lekko karbowane, kremowe runo najbardziej się rozchodzi. Wyszorowałam więc obie strony ręcznie i z pomocą szczotki, szamponem, w wodzie zimnej, która w oczywisty sposób nie usunie tyle tłuszczu ile jest wymagane. Kolejny błąd.

Samo garbowanie skór z okrywą może odbywać się w różny sposób i przy pomocy różnych garbników. Garbowanie piklowe, tak zwana wyprawa lipska po przez kąpiel i drugim sposobem, po przez nacieranie mizdry. Lub garbowanie zakwasowe, to po przez nacieranie lub w kąpieli. Dalej garbowanie piklowo-chromowe, zakwasowo-chromowe i formalinowe (w przypadku wypadania okrywy).
Dla mnie z oczywistych warunków zaopatrzeniowych w środki garbarskie, stanęło na garbowaniu zakwasowym przez nacieranie.

To głównie przez wybór tej metody, garbowanie rozpoczęłam dzień po otrzymaniu skóry.
Namaczanie jej przed procesem mizdrowania wykluczyłam nie tylko przez wzgląd na solankę, ale dlatego też że nie było jej to potrzebne. Była wilgotna i plastyczna, nie potrzebowała rozmakania.
Potrzebny mi był za to zakwas do garbowania, a ten dojrzewa dobę. Sam zakwas ustawiłam tak, by był gotowy dnia następnego po południu, a więc zakładając że od rana do godz 14 uda mi się wymizdrować, razem z zmarnowaniem jakiejś godzinki na facebooku i kolejnej z kawą.
Po lekturze i wyborze metody, wciągnęłam na stopy trampki i pobiegłam po produkty do zakwasu. Potrzebna mi była mąka żytnia i otręby pszenne. W sklepie była tylko mąka pszenna i otręby żytnie....
Kupiłam i nastawiłam. 


Do 0,8kg mieszanki mąki z otrębami 1:1 dodaje się 1,6l wody o temp 35-40 stopni i całość wyrabia się na jednolitą masę, pozostawiając ją w ciepłym miejscu na dobę. Po upływie tego czasu dodaje się 50-80g soli (znów sól!) i miesza, aż do jej rozpuszczenia.
Otrzymaną papką naciera się skórę od strony mizdry, po czym składa na pół wzdłuż linii grzbietu mizdrą do środka, lub w kostkę i układa w kadzi (ciągle mowa jest o drewnianej kadzi). Następnie zalewa się skórę 3-5% roztworem soli kuchennej , pozostawiając je w solance na okres 7-10 dni. W ciagu tego czasu przekłada się się skóry 2-4 razy, nacierając za każdym razem przygotowaną papką.


Drewnianej kadzi nie mam, plastikowe wiaderko musiało wystarczyć. Skórę po złożeniu na pół, zwinełam w rulon i wsunęłam do wiadra z solanką "otwarciem" ku górze, by zakwas się nie wylał.
Optymalna temperatura dla procesu garbowania tą metodą to 30-35 stopni. Procesowi fermentacji może towarzyszyć zbytnie rozgrzewanie się skór, należy to kontrolować i w razie wystąpienia takiej komplikacji, po prostu wyciągnąć skóry z solanki i je przewietrzyć do ostudzenia. W przypadku mojej, jednej skórki nic takiego się nie wydarzyło, choć skóra spuchła od procesów które w niej zachodziły za sprawą pracującego zakwasu, tak że wyszła nad wiadro.
Oczywiście, gdzie umknęło mi w całym zabieganiu że zakwas powinno wymieniać się 2-4 razy. Ja wymieniłam go tylko raz (dopiero teraz się o to zżymam, bo trzymam książkę na kolanach).
Skórę wyciągnęłam i rozwinęłam w całości. Obficie i dokładnie ją opłukałam z obu stron. Nowy zakwas był już poprawny- z mąki żytniej i z otrąb pszennych. Proces ponownego nanoszenia identyczny jak na początku. Nowa solanka.


Kolorowa ceratka w celu zabezpieczenia przed jakimkolwiek zabrudzeniem od betonu na jakim pracowałam. 
I do tej pory wszystko było ok. Skóra była już miękka, runo pięknie wybielało zbijając się w piękne karby. Wymiana zakwasu nastąpiła w sobotę, 4 dnia. Jedyne wątpliwości jakie w dalszym ciągu miałam to czy dobrze zmizdrowałam i odtłuściłam.

7 dnia, 4 sierpnia złapałam za ceratę, wiadro ze skórą i ruszyłam na potok płukać. Pierwsze urwało mi się ucho od wiadra. Na szczęście ochlapałam tylko gumiaki.
Na szczęście, bo podczas wymieniania garbnika 4 dnia, wiadro tak szło skwaśniałym zakwasem że w głowie się kręciło. Oczywiście wszyscy równie mądrzy jak ja, krzyczeć zaczęli że mi to zgniło. Z całą stanowczością odpowiadam że nie zgniło. Jedynie spóźniłam się jeden dzień z wymianą zakwasu po całkowitym ustąpieniu jego pracy. Ale smród był istotnie niepokojący i wgryzający się w moje własne ciało. Moczenie się pod prysznicem i zlewanie dove pomogło jedynie mojemu samopoczuciu. Zapach niewiele się zmienił. 
Po rozwaleniu wiaderka przyszedł kolejny zawód. Bo tym razem nie śmierdziało, ale skóra przy wyciąganiu z wiadra porwała mi się w palcach!
Zrobiła się z niej galareta!
Jak?.....
Cały proces garbowania miał ją zmiękczyć, ale nie rozpuścić, a do tego doszło.
Na próżno od dziś południa się nad tym głowię. Czy to sprawa nie wymoczenia po pierwszym soleniu w celu zabezpieczenia? Brak tego kwaśnego siarczynu sodowego? No przecież dawniej też go nie mieli. Zmiana mąki żytniej na pszenną i na odwrót? Zbyt długie trzymanie w garbowaniu? Czy już tego 4 dnia było do wyciągnięcia? Proporcje wykonywałam z wagą i miarką.
Na próżno chyba łamię głowę. Skóra jest do wywalenia.
Doszło do tego co w garbowaniu wapniowo siarkowym, czyli całkowitego rozwarstwienia włosa z naskórkiem od skóry właściwej. Z tym że skóra właściwa ciągle ma konsystencje meduzy.
Jest nawet przeźroczysta!


 Skórka tylko opiera się na palcach, to jak się na nich oblewa świadczy o tym jak miękka i kleista jest w swojej konsystencji. Widać także jak naskórek z runem odwarstwia się od skóry właściwej. Z jednej strony super, można wyskubać bez większego wysiłku całe runo, które po garbowaniu jest tak niesamowicie mięciutkie, jakby było od jagniąt. Tyle tylko że runo odchodzi od skóry z cebulkami włosowymi, co całkowicie dyskwalifikuje je do dobrej przędzy. Chyba że będę wyciągać po loczku i przycinać je nożyczkami, co trąci kolejnym absurdem.


A mogło być takie ładne...
Przez pół dnia skóra nie zmieniła swojego stanu skupienia i zakładam że już nie zmieni.
Kolejnymi krokami w procesie miało być natłuszczanie po wysuszeniu, po uprzednim ścienianiu- kolejne po mizdrze zwężanie w przekroju, przy równoczesnym mechaceniu mizdry w typowy dla tych skór sposób. Na sam koniec mizdrę można przecierać jeszcze pumeksem lub papierem ściernym. Ale w tym wypadku mogę tylko powiedzieć o tym tyle, że to wyczytałam.

Ma ktoś pomysł, w którym miejscu poszło źle?
Czy czyta to ktoś kto kiedyś garbował w ten sposób skórę i dla mojego spokoju ducha zechce mnie oświecić?

Stron opisowych miejsca wydania i autorów w książce brak. Jednak jeśli uda się wam zdobyć wydanie z 1971 roku, cały temat garbowania skór znajduje się na stronie 355-394.
Znalazłam dobrze zapowiadający się blog o garbowaniu, niestety autor przestał publikować. I w moim przypadku to cwaniak bo ma mistrzów, a nie stęka sam z wiaderkiem bez ucha- tak przemawia przeze mnie zazdrość.
http://ponoka.pl/skorka/

No to... do następnego.